Przedwczoraj na budowę! (o ile lepiej to brzmi niż na działkę, prawda ;)) przyjechała koparka i pan "koparkowy", jak mówi nasz mistrz pan Zdzisiu, zrobił wykopy pod fundamenty. Oczywiście nie obyło się bez żadnych zgrzytów. Koparka miała być dzień wcześniej, potem następnego dnia rano, potem pan "koparkowy", a w zasadzie jego szef, miał dać panu Zdzisiowi, o której koparka będzie na miejscu. Koparka przyjechała na 11, a pan Zdzisiu na 12 zaznaczyć gdzie ma być wykop... potem czas przyjazdu "gruchy" wypełnionej betonem B20 przesunął się z 7 rano na jedenastą...
Pan "koparkowy" kopiąc naruszył drenaż, więc musiałam szybko pojechać kupić rurę drenażową. Pech chciał, że jeden skład w najbliżej okolicy był już zamknięty (była 15:10!) a w drugim, owszem kupiłam ale ten zakup to była droga przez mękę. Niby prosta rzecz - rura drenażowa - ale smutny pan siedzący za biurkiem ewidentnie musiał mi pokazać, że jestem "babą, która nic nie wie i na takich sprawach się nie zna". Owszem, nie znam się, ale miałam karteczkę, na której widniała rura do kanalizacji, żeby włożyć miedzy zbrojenie przed zalaniem ław i rura drenażowa, tu i ówdzie zwana szlauchem... Smutny pan (wyjątkowo niemiły i choć ceny miał nie najgorsze to skutecznie zniechęcił mnie do zakupów u niego, o czym, rzecz jasna, powiedziałam mu wychodząc). Tłumaczyłam smutnemu panu, że potrzebuję metr rury drenażowej, szlaucha drenażowego, że to chyba taka żółta rura, że koparka jak kopała pod fundamenty to uszkodziła... smutny pan mówi, że nie wie o co mi chodzi. Zadzwoniłam więc do męża (który nota bene zna się tyle co i ja, ale w końcu to też facet) i poprosiłam o wytłumaczenie smutnemu panu o co mi chodzi. Panowie po jakichś 10 minutach się dogadali. Smutny pan, ze smutną miną, smutnymi palcami niezgrabnie i powolnie wstukał coś w kasę, wydrukował paragon i dał mi go nie mówiąc ani słowa. Zapytałam go "a rura?" powiedział, że trzeba poszukać magazyniera, dać mu paragon i on da rurę. Wychodząc powiedziałam, że trafiłam tu bo mam najbliżej z budowy ale chyba już więcej nie wrócę i nie zainwestuję moich pieniędzy w jego zyski.
Rurę, tę żółtą drenażową ;) dostarczyłam na plac budowy a pan Zdzisiu naprawił drenaż. Robota szła pełną parą. Pan "koparkowy" kopał koparką, pan Zdzisiu poprawiał gdzieniegdzie łopatą. I... okazało się, że z rozpędu wykopali jedną dziurę na słup za dużo. No cóż bywa ;)
Następnego dnia dojechał beton, w zasadzie pompowany z trzech gruch. W nasze ławy weszło prawie 18 kubików betonu.
Pan "betonowy" powiedział, że będą jeszcze ze dwa "toki" byleby było w co wlać. Dumnie odpowiedziałam, "no tam w dziury na słupy da się jeszcze wlać bo jest mniej niż w całych ławach". Panowie się uśmiechnęli do siebie i kazali zapytać sąsiada czy ma pożyczyć taczkę, to jeszcze ze dwie taczki betonu będzie ale pompą już nie pociągnie...
Poznałam nowe słowo "toki", które oznacza taczki!!! Jestem z siebie dumna. Sąsiada zapytałam o taczkę, choć tu w Małopolsce, nie wiadomo czemu mówią taczki - w liczbie mnogiej...
Dzisiaj, kiedy beton już stwardniał, panowie zaczęli szalować pod lane fundamenty. Jeśli pogoda nie pokrzyżuje planów do niedzieli powinni zalać fundamenty.
Beton zamówiony na piątkowe popołudnie. Akurat mąż ma urlop, więc wszystkiego dopilnuje i mam nadzieję "obfoci" bo chciałabym wiedzieć co się tam działo. Ja dopiero po pracy zobaczę efekty.